Wycieczki rowerowe


Bo nie ma rozwoju tam, gdzie nie ma ruchu.

Rok 2006.

Zima była długa. Rowery wisiały smutno na ścianie i właściwie każdy dzień marca wydawał się stracony. Śnieg, lód, mróz na dworze zdecydowanie nie sprzyjały rozpoczęciu sezonu. Ale kiedy tylko dało się ruszyć, czyli na początku kwietnia zaczęło się. Rodzinnie i szkolnie pokonujemy z mozołem mazowieckie drogi utwierdzając się w przekonaniu, że Mazowsze nie jest płaskie.

Wycieczka 1 - 8 kwietnia 2006
Otwock - jez. Torfy - Pogorzel Warszawska - Falenica

Na dworze właściwie panuje brak koloru. Buro i ponuro, na młodą zieleń nie ma co liczyć. Zimno. W bardziej zacienionych miejscach jeszcze leżą resztki śniegu. Jesteśmy twardzi, jedziemy. Poranna zbiórka i szybki przegląd wyposażenia wykazał obecność ciepłych ubrań i rękawiczek. Może nie będzie tak źle, bo razem z nami lasy podotwockie zwiedza spora grupa rowerzystów, którzy sprawdzają jutrzejszą trasę maratonu rowerowego.
Od stacji Otwock podążamy prowadzeni przez Piotra do jeziora Torfy. Po drodze znajdujemy drogowskaz do cemntarza żydowskiego. Niesamowite - kirkut bez ogrodzenia zachowany w dobrym stanie. Macewy są zadbane a niektóre napisy odnowione. Znajdujemy tajemniczy dziś napis "II voto", który po prostu oznacza nazwisko drugiego męża. Jedziemy dalej, droga wciąż jest przyjemna, asfaltowa. A ja tęsknię za leśnymi duktami.
No i wjechaliśmy. Trochę błota, trochę korzeni, trochę piasku - to co lubię. Droga do leśniczówki okazuje się trudna po zimowym odpoczynku. Największe kłopoty mają właściciele wąskich kółek. Znajdujemy jezioro Torfy. Piękny widok. Miejscami pokrywa go nawet warstwa lodu, ale powoli fauna budzi się do życia. Nad jeziorem postój. Paweł po kłótni z akacją musi zmienić dętkę.
Jedziemy dalej, choć brak zimowego trenigu daje o sobie znać. W Pogorzeli rozdzielamy się na dwie grupy. Ja sprawdzam, czy da się dalej spokojnie pojechać leśnymi drogami. Da się. Spotykamy się z drugą grupą pod remizą i pedałujemy na miejsce obiadowe. Podmokła łąka wita nas odlatującym bocianem. W płytkiej wodzie orkiestra żab gra swój koncert.
Wracamy przez Świder, wzdłuż linii kolejowej do Falenicy. Tutaj SKM jedziemy do Warszawy Wschodniej (pociąg dalej nie jedzie). Przez most Świętokrzyski przekraczamy Wisłę i rozjeżdżamy się do domów. Zdjęcia z trasy

Wycieczka 2 - 18 kwietnia 2006
Falenica - brzeg Wisły - rzeka Świder - Falenica

Nie spodziewaliśmy się takiej drogi. Zaplanowany lajtowo, bo poświątecznie, przelot brzegiem Wisły okazał się ciężki. Po dojechaniu SKM do Falenicy cywilizowanym szlakiem między domami dotarliśmy do Wału Miedzeszyńskiego. Tu kierowani przez Maćka i Grzesia niebieskimi znakami pojechaliśmy prostopadle do Wisły mijając nowowybudowane lub budujące się osiedle domków, a po skręcie w lewo przy kościele także farmę urody. Przez chwilę dyskutowaliśmy nad tym, jak też taka uprawiana na farmie uroda wygląda i czy dobrze się sprzedaje, ale z braku osobistych doświadczeń trudno nam było ustalić coś więcej niż science-fiction na ten temat.
Gdzieś przy tej farmie zniknął nam szlak. Podejrzewam roztopy lub działalność budowlaną w okolicy. Następnie fala powodziowa zalała inną możliwość dotarcia do nadwiślańskiego szlaku. Kiedy w końcu udało nam się odnaleźć niebieskie znaki droga zrobiła się podmokła i gliniasta a następnie Krzysiek i Grześ zakopali się w mazi. Znaleźliśmy się na środku jakiegoś glinianego czegoś. Bardziej wyglądało to na nawiezione, niż naturalnie zalegające. Rozjeżdżone było przez ciężki sprzęt. Jedyny znak widoczny na horyzoncie został namalowany na drzewie rosnącym po środku tej rozdyźganej łąki. A przepraszam - oprowadzając bokiem rowery i z trudem wyciągając nogi z mazi zobaczyłam żółte kwiatki podbiału - widomy znak wiosny. Jeszcze długo chrzęściło i skrzypiało nam w hamulcach. Muszę przyznać, że potem było lepiej. Glina się skończyła, zaczęły się chaszcze. Droga do ujścia Świdra też okazała się zalana i już nie miałam siły szukać innego dojazdu. Postanowiliśmy przeciąć drogę Warszawa-Puławy i pojechać w górę rzeki Świder. Tam w znanym zakątku w Józefowie odnowić siły witalne.
Jak tylko zsiedliśmy z rowerów świecące słońce schowało się za chmury. Nie zrażeni upiekliśmy kiełbasy o oddaliśmy się (większość) zajęciom intelektualnym, czyli rozwiązywaniu zadań z wiedzy o ruchu drogowym i pierwszej pomocy. Bardzo nam brakowało Anki.
Podążając w górę rzeki dojechaliśmy do starego mostu kolejki wąskotorowej w Świdrze. Tegoroczne roztopy podmyły go mocno, zwłaszcza od strony Józefowa. Ciekawe jak długo jeszcze wytrzyma.
Powrót przez Falenicę do Warszawy zakończył wyprawę. Zdjęcia z trasy

Wycieczka 3 - 7 maja 2006
Falenica - Józefów - Mlądz - bezdroża - Świder - Falenica

Zamówiliśmy piękną ciepłą i słoneczną pogodę; wspaniałe liczne towarzystwo i wiosnę. Wreszcie nasze koszulki przestały być wyraźnie widoczne na tle przyrody. Tradycyjnie wyruszyliśmy kolejką SKM do Falenicy ze zdumieniem licząc osoby: Szef, Anka, Marysia, Karolina, Kasia, Adam, Kuba, Paweł, Mateusz, Piotrek, Grzesiek i Grzesiek, Jacek z Asią, Krzysiek i ja. Dzień sprzyjał nie tylko nam. Spotkaliśmy na trasie sporo rowerzystów i pieszych, znaleźliśmy także dzikie ostępy.
Pierwszy etam z Falenicy do Emowa dostarczył nam dość różnorodnych wrażeń, głównie w postaci syspkiego piasku, przez który trudno było pedałować; dróg, które w rzeczywistości okazały się zabudowane i zagrodzone płotami i rozlicznych śladów podmiejsckiej cywilizacji szukającej oszczędności głównie przy wywożeniu śmieci. Przy ujściu Mieni do Świdra pożegnaliśmy Kasię, której rower odmówił współpracy w takich warunkach. Po krótkim postoju śniadaniowym nad Świdrem opuściliśmy cywilizację kierując się wydeptanym szlakiem nad rzeką w górę jej biegu aby po kilku kilometrach dojechać do wąskiej kładki zawieszonej nad rzeką. Przeprawa przez chybotliwy mostek dostarczyła nam wielu wrażeń, aczkolwiek nikt się nie skąpał w rzece.
Po pokonaniu etapu leśnego wyjechaliśmy na asfalt. Droga miała być mało używana a etap "dorogwy" w zamyśle miał nam dostarczyć oddechu. Nic bardziej mylnego. Wiatr prosto w twarze, lekkie stałe wzniesienie i mijające nas samochody zmęczyły mnie bardziej niż wymyślne górki i korzenie w lesie. Najprzyjemniejszą częścią tego etapu był... zjazd w polną drogę. Znów nad rzekę. Wąski w tym miejscu Świder aż zachęcał do przejścia na drugi brzeg. Nie daliśmy się. Trochę polami, trochę lasem dotarliśmy do uroczych polanek między Mlądzem a Świdrem i zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na obiad. Wybraliśmy jedno z licznych zakoli z wyraźnymi śladami biwakowania innych grup. Wiezione przez prawie 40km kiełbasy doczekały się zmiłowania. Po prostu pokiełbasiło nam się.
Po odnowieniu zapasów energii i oszacowaniu możliwości czasowych i fizycznych podążyliśmy znanym już przez niektórych szlakiem na wysoką skarpę, gdzie rzeka rozlewa się szeroko, a za to płytko i postanowiliśmy jednak ją sforsować. Pozornie płytka woda okazała się jednak sięgać nam do kolan. Może to obciążenie sprzętem tak nas wgniotło. Nie mniej była to miła odmiana i skorzystaliśmy z możliwości wymoczenia zmęczonych nóg. Pozostał już tylko powrót do Falenicy i do Warszawy. W ostatniej chwili, już pod PKiN Kuba złapał gumę. Dobrze, że tak blisko końca. Na liczniku 55km.
Zdjęcia z trasy

Wycieczka 4 - 21 maja 2006
Czachówek - Czersk - Góra Kalwaria - Konstancin - Warszawa

Na dworze zimno, wiał silny wiatr ale nie padało. Szef napisał "jeśli o 8.00 pada, to nie jedziemy". Adam się jeszcze rano upewnił, czy jedziemy. Pod szkołą o 9.00 było tylko dwóch chętnych, no i kadra. Moja rodzinka odmówiła współpracy, tzn. jakieś choróbsko się przyplątło, a przy planowanych 60km nie miało to większego sensu. O 9.20 była nas siódemka. Pojechaliśmy na dworzec. Pociąg do Radomia okazał się być piętrusem! Załadowaliśmy się z trudem, bo miejsc na rowery było mało. W Piasecznie dołączyła silna grupa pod wezwaniem... kibiców. Tylko szybka i skuteczna akcja kontrolerów naszego pociągu zapewniła spokojną podróż. Niniejszym wyrażam podziw dla ich profesjonalizmu.
W Czachówku przywitał nas wiatr i deszcz. A miało niepadać! No i tradycyjnie trzeba było doprowadzić do porządku rowery. W końcu po licznych zmaganiach z pompkami rowerowymi i po opanowaniu trudnej sztuki dopasowywania końcówek do wentyli pojechaliśmy. Jeszcze nie wierzyliśmy, że ten deszcz będzie padał a nie tylko straszył. W końcu po 4 km poddaliśmy się i peleryny poszły w ruch. Deszcz oczywiście uprzejmie przestał padać. Do czasu zdjęcia peleryn. Po kilku zmianach na prowadzeniu naszym oczom ukazały się trzy charakterystyczne wieże zamku w Czersku. Nawet słoneczko zaczęło świecić.
W zamku spotkaliśmy nielicznych turystów, zaś przy wejściu do kościoła ślad po rowerzyście-wędkarzu. Jego pojazd wykazywał wyraźne ślady spotkania z silniejszym przeciwnikiem. Poszkodowanego rowerzysty nie było widać. Zjechaliśmy w pradolinę Wisły. Pomiędzy sadami wzdłuż wału przeciwpowodziowego zaczęliśmy mozolny powrót do Warszawy. Tym trudniejszy, im bardzie wiało nam w twarz. Krytyczny moment przypadł na okolice Słomczyna, kiedy koło Janka zdecydowanie odmówiło współpracy. Konieczna wymiana dętki porzeciągnęła się do czasu spotkania kierowcy z odpowiednim wyposażeniem. Przez następne 3km tylne koło Janka miało podobno 7 atmosfer. Dojechaliśmy do granic Konstatncina i niestety definitywnie pożegnaliśmy Janka i jego rower, a zwłaszcza tylną oponę jego roweru.
Przez tężnię w KOnsancinie, Powsin i Wilanów wróciliśmy do Warszawy. Na liczniku 62,5km.
Zdjęcia będą.


Wyprawa mazurska 10-15 sierpnia 2006
Odjechaliśmy pociągiem o 7.10 z Centralnego. Dobrze się złożyło, przynajmniej dla nas, że dziś wagon rowerowy jedzie przez Ełk. Dojechaliśmy wygodnie do Prostek i zjedliśmy tam śniadanie, choć posiłek w południe trudno chyba tak nazwać. W każdym bądź razie tradycji stało się zadość i pożywiliśmy się świeżutkim chlebem prosto z piekarni i daniami jajecznymi. Ruszamy początkowo zielonym szlakiem przez Ostrykół i Lipińskie Małe... czytaj i oglądaj dalej


Wycieczka 17 września 2006
Postanowiliśmy, widząc skład ekipy rano, pokonać trasę kampinoską. Jest to o tyle niewdzęczna eskapada, że jej początek wiedzie dość ruchliwymi ulicami i właściwie dobrze jest go pokonywać w małej grupie. No ale z Adamem i Marcinem to właściwie można wszędzie pojechać, to dlaczego nie. Początek asfaltowy przejechaliśmy dość szybko, ścieżką rowerową wzdłuż JP II, następnie ominęliśmy hutę Liccini i przez Truskaw dojechaliśmy do Kampinosu tam, gdzie drogę na ... przecinają szlaki zielony, niebieski i zółty. Początkowo sympatyczny kawałek twardymi leśnymi drogami po kilkunastu kilometrach zmienił się w dość ciężki piaszczysto-korzenny odcinek. Jeszcze górki i dołki i zgrzyt przerzutek, który dość łatwo sobie wyobrazić.

Wycieczka 8 października 2006

Wycieczka nocna do Palmir 31 października 2006